„Osadnik Roman Dmowski, nabył ośrodek rozparcelowanego majątku Chludowo w pow. poznańskim, jak mówi o tym akt, wydany przez Urząd Ziemski w Poznaniu, na wiosnę roku 1922. Ośrodek, o którym mowa — dobrze znany wielu działaczom Obozu Narodowego w Odrodzonej Polsce. Chludowo — składał się z 6 ha pięknego, starego parku, ze stawem pośrodku i niewielkim pałacykiem, willą raczej oraz kilku zabudowań gospodarczych i drugich 6 ha ziemi ornej. Dom początkowo nie był zbyt dobrze wyposażony, mógł wprawdzie pomieścić większą ilość gości latem, ale w zimie czy nawet na wiosnę nie było to jeszcze możliwe. To też wakacje letnie spędzaliśmy wraz z Panem Romanem w Chludowie od pierwszego roku, w którym objął resztówkę w posiadanie, ale Wielkanoc — aż do r. 1925 — obchodziliśmy wszyscy razem w Warszawie, na Marszałkowskiej 21, gdzie rodzice moi razem z Panem Romanem mieszkali przez pierwsze 15 lat po wojnie. [Maria Róża z Lutosławskich Niklewiczowa (1888-1979) i Mieczysław Niklewicz (1880-1948) – ?].
Na kilka tygodni przed świętami Pan Roman, o ile tylko pozwalały mu na to zajęcia polityczne, wyjeżdżał na krótko do Chludowa, by osobiście przypilnować wędzenia kiełbas i szynek: dla domu, to znaczy na Marszałkowską i dla Wacia to jest dla p. Wacława Dmowskiego starszego brata Pana Romana i głowy rodziny Dmowskich, o czym Pan Roman mówił zawsze nie żartobliwie, lecz z powagą i szacunkiem.
Pierwsze święta wielkanocne w Chludowie spędziliśmy w r. 1926 i tak już było aż do sprzedaży Chludowa. Wielkanoc w Chludowie bardzo szybko stała się tradycją, jakby rytuałem, który łatwo jest ująć w ramy zasadniczych, najważniejszych momentów. A więc przede wszystkim, oczywiście przyjazd.
Późnym wieczorem samochód poprzez ciche, spokojne ulice Poznania szybko wydostawał się na dobrą szosę. W świetle reflektorów, przed dziecinnymi, a później młodzieńczymi oczyma, zaczynały zarysowywać się dobrze znane — od samej Warszawy, ba, więcej — od wielu tygodni wyczekiwane, wymarzone kształty. Cegielnia w Jelonku, lasek przed Golęczewem i wreszcie pierwsze budynki Chludowa, na lewo kuźnia, na prawo oberża, jeden zakręt we wsi, drugi i wreszcie brama wjazdowa do parku.
Przed bramą kilka par światełek — to psy widząc, że brama mimo nocy jest otwarta, czekają na przybywających. Szum motoru zagłusza szczekanie, ale widać, jak radośnie ruszają się mordy Bystrka, Mędrka, Chytrej, Śmiałka. Pan Roman nie lubił nadawać psom pretensjonalnych, bohaterskich imion mitologicznych, mówił kiedyś, że Aza, którą kupił już jako dorosłą sukę, strasznie głupio się czuje z powodu swego dostojnego imienia, to też nazywał swoje ulubione wilki po prostu, po polsku.
W domu po przyjeździe nie było czasu nawet na obejrzenie wszystkich kątów. Lekka kolacja i spać. Pan Roman nie pozwalał dzieciom „markować po nocy”. — „Lepiej — wstańcie jutro wcześnie i obejrzycie wszystko za dnia!”. A było co oglądać, bo Chludowo zawsze po okresie zimowym zmieniało swe oblicze. To nowa szklarnia na winogrona, to jakiś nowy ogródek owocowy w kącie parku, osłonięty żywopłotem, to jakieś drzewo wycięto, bo uschło albo szpeciło krajobraz. Pewnego roku w ciągu zimy zniknął obrzydliwy, bezsensowny, niemiecki labirynt, a z czterdziestoletnich grabów, które się nań składały, zrobił Pan Roman dwa śliczne szpalery, ku niezmiernemu zdziwieniu najprzedniejszych wielkopolskich ogrodników, którym niebywale zaimponował wyczyn teoretycznego, jak by się mogło zdawać, przyrodnika.
Tak mijał czas do Wielkiego Czwartku, w ten dzień bowiem na stawie chludowskim odbywał się tradycyjny połów ryb na Wielki Piątek i na święta. Pan Roman zawsze lubił przypominać, że ojciec Jego był rybakiem i dzierżawił w swoim czasie jezioro gocławskie, a potem łachę wiślaną obok parku skaryszewskiego. Sam też znał się na rybołówstwie świetnie i bardzo sport ten lubił, ale naturalnie, nie jakieś tam wędki, czy nawet „podrywki” — ryby w Chludowie łowiło się niewodem. Panie przy połowach nie były mile widziane, Pan Roman zawsze przypominał, że ryby nie lubią konwersacji i uciekają na dno, połów więc odbywać się musi w jak największej ciszy.
Pan Roman kierował połowem zawsze osobiście i zwykle sam prowadził łódź, z której dwóch ludzi zapuszczało sieć. Trudna to była i ciężka praca, przekonałem się o tym w ostatnich latach, kiedy Pan Roman nie czuł się dość mocnym i zdecydował się na prowadzenie połowu z brzegu. Wtedy ja siadałem z wiosłem na tyle łodzi, ale, mimo że byłem chłopakiem dobrze fizycznie rozwiniętym i silnym, nie mogłem sam łódki popychać, musiał mi w tym pomagać robotnik, stojący na dziobie. Po każdym zaciągu musiałem wtedy wysłuchiwać, wypowiadanych szeptem, uwag Pana Romana o tym, że więcej mam uzdolnień do mieszania łyżką w talerzu, niż wiosłem w wodzie, no i oczywiście wskazówek co do następnego zaciągu. Nie była to nauka łatwa, ale jakże miła i pożyteczna.
Po połowie wielkoczwartkowym Pan Roman doglądał dzielenia ryb i wyznaczał, które pójdą do kuchni na piątek; które do sadza na kolację w drugie święto, rozdzielał ryby pomiędzy robotników, pracujących przy połowie, aby jak mówił: „mieli co przetrącić w Wielki Piątek”, no i wreszcie najmniejsze linki i karaski kazał wpuszczać do wody, aby się jeszcze podpasły.
W czwartek po południu wszystkie kwiaty i rośliny doniczkowe ze szklarni ładowało się na platformę, którą moja wierna towarzyszka zabaw dziecinnych — oślica „Zuzia”, powoli z powagą i rozmysłem ciągnęła przed kościół. Tam ksiądz proboszcz z ogrodnikiem zajmowali się urządzaniem Grobu.
W piątek szliśmy wszyscy pomodlić się przy Grobie, przy którym trzymali straż na zmianę: Powstańcy i Wojacy, Katolicka Młodzież Męska, Obozowcy w jasnych mundurach i wreszcie robotnicy z parku.
W Wielką Sobotę święcone już było gotowe. W jadalni ustawiano dwa stoły, zapełnione mięsiwem i ciastami, nie brakło też dwu, otwartych do święcenia, butelek wina, białego i czerwonego. Przychodził ksiądz, przezacny ks. proboszcz Zimoch. Ksiądz zawsze tak się urządzał, aby „na Zamku”, jak szumnie nazywano na wsi ten pałacyk, święcić na ostatku, bo po Służbie Bożej przez ministranta, który przy okazji fasował godny wianuszek kiełbasy, i nieco innych wiktuałów, odsyłał komżę i stułę na plebanię i zaczynało się próbowanie. Jak wiadomo, w Wielką Sobotę od południa wolno już spożywać mięso, a przed Niedzielą Wielkanocną należy wypróbować czy ciasto nie ma zakalca, czy kiełbasa dobrze uwędzona, czy mazurki się udały, czy szynka nie za tłusta itp.
W niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego od samego rana panował nastrój bardzo uroczysty. Budził nas wszystkich mocny, dźwięczny głos Pana Romana, śpiewającego: „Wesoły nam dziś dzień nastał”. Trzeba było szybko wstawać i szykować się do śniadania, na które wszyscy musieli zjawić się w komplecie. Po śniadaniu na czele z Panem Romanem ubrani możliwie najuroczyściej szliśmy do kościoła. Nie było to daleko, kilkaset kroków zaledwie, ale po drodze spotykaliśmy wielu sąsiadów kolonistów, osadników chludowskich, którzy z powagą i szacunkiem kłaniali się Panu Romanowi. On pozdrawiał ich jak zawsze prosty, szczery, przyjacielski — z tym pogadał, owego zatrzymał na chwilkę, znał ich bodaj wszystkich i oni znali Go dobrze. W kościele zasiadaliśmy nie w prezbiterium, bo małe było bardzo i ciasne, ale przed balaskami, otoczeni dziećmi, które stały przed starszymi. Rozpoczynała się procesja. Zawsze zwracało, moją uwagę jak widocznie wzrusza, Pana Romana bardzo stara polska melodia pieśni: „Chrystus zmartwychwstał, jest”, śpiewał ją zawsze bardzo głośno, postępując ze świecą w ręku za celebransem, po cmentarzu, wokół kościoła.
Po solennej Mszy świętej, która trwała wraz z kazaniem pewnie ze dwie godziny, wracaliśmy do domu. Akurat nadjeżdżali zwykle goście z Poznania, moi wujostwo Meissnerowie z dziećmi, czasem jeszcze ktoś z przyjaciół politycznych. Następowało dzielenie się święconym jajkiem. Pan Roman, rozpoczynając od mojej matki, dzielił się ze wszystkimi zebranymi w stołowym, a po tym ze służbą w kredensie, każdemu mówiąc coś osobistego, często wesołego, ale jednak nie błahego, zdawkowego. Humor nie opuszczał Pana Romana nigdy, ale w dzień wielkanocny był On zawsze, przy całej swej pogodzie, prostocie i bezpośredniości, jakiś jakby poważniejszy, dostojniejszy niż zwykle. W miłym, pogodnym nastroju mijało pierwsze święto. Na podwieczorek znów przychodził ksiądz Zimoch, przyjeżdżał jeszcze czasem ktoś znajomy z Poznania, czy z innych stron Wielkopolski.
Przed wieczorem wychodziło się na spacer, Pan Roman pogodny, radosny oprowadzał po parku, po sadach i ogródkach, pokazywał zmiany, objaśniał projekty na przyszłość. Jeszcze jeden z niezliczonej ilości razy — tych, którzy go przecież znali najlepiej — czarował niesłychaną, ujmującą prostotą swojego obejścia.
Po okresie świątecznym rozpoczynały się w polu i w parku roboty wiosenne. Pan Roman, jeśli nawet w tym czasie pracował intensywnie umysłowo, coś pisał, czy coś obmyślał — znajdował zawsze czas na konferencje z ogrodnikiem. Pilnował, żeby w parku i w sadzie dobrze było wszystko zrobione, sam nieraz imał się siekiery, piły czy łopaty, by wykarczować, czy oczyścić jakieś drzewo, skopać jakąś rabatę.
Cieszył się wiosną i budzącym się życiem.
A po kolacji w Jego gabinecie, przy płonącym kominku płynęły niezapomniane, wieczorne chwile wśród fascynujących opowiadań znad stolika z pasjansem. Płynęły opowiadania, anegdoty, nieraz dobrze już znane, ale nigdy — do końca życia — niezapomniane, tak, jak do końca życia niezapomniane będą wspomnienia tych kilkunastu świąt wielkanocnych, spędzonych w Chludowie. Tak, jak do końca życia, niezapomniane będzie, to wszystko, co dotyczy Jego”. (Andrzej Niklewicz, 1939 r.)
Czołem Wielkiej Polsce!